Artykuł ukazał się w Miesięczniku „Pomerania” nr 2 (395), luty 2007r.
Gatunkiem obcym jest ten, który – przeniesiony do środowiska przyrodniczego poza naturalnym zasięgiem jego występowania – posiadł w nowym miejscu umiejętność przeżycia i rozmnażania się. Część z tych organizmów, jeśli ich wsiedlenie i / lub rozprzestrzenianie się w tym miejscu zagraża różnorodności biologicznej, uzyskuje miano inwazyjnych.
O gatunkach obcych mówi się coraz głośniej, jednak problem ten dociera do świadomości społecznej wolno i zbyt późno. Gdyby nie determinacja Stanów Zjednoczonych na polu prewencji przed ich przenikaniem do siedlisk w Ameryce Północnej oraz próby zwalczania ich inwazyjnego rozwoju w nowych miejscach bytowania, większość rządów na świecie prawdopodobnie długo by jeszcze zjawiska tego starała się nie zauważać. To, co dotychczas pozostawało w kręgu zainteresowań nielicznych naukowców, także europejskich – w tym polskich, stanęło w centrum uwagi państw i globalnego rynku. Bo jakże tu być obojętnym wobec zjawiska, które każdego roku przynosi amerykańskiej gospodarce około 140 miliardów dolarów strat? Tego już ekonomiści nie mogli nie dostrzec.
Rola człowieka
Pisane przez biologów i ekologów notatki o znalezieniu małego, średniego lub dużego gatunku, w miejscu, gdzie być go nie powinno, są bacznie śledzone przez instytucje zajmujące się przyrodą, a szczególnie zachowaniem jej naturalnej różnorodności biologicznej. Nakazują to zalecenia międzynarodowych konwencji dotyczących ochrony środowiska i jego składników.
Czynione przez inwazje gatunków obcych straty gospodarcze uświadamiają, jak wielkie są zależności pomiędzy ekologią a ekonomią. Ci co mają „zielone” (czytaj: pieniądze), uważniej zaczynają słuchać „zielonych” (patrz: obrońców przyrody). Zainteresowanie sprawami ochrony środowiska obywateli państw rozwiniętych wykorzystują też politycy, głodni niebagatelnej liczby głosów coraz bardziej proekologicznych elektoratów. Reguła ta na razie nie dotyczy Polski, choć nasze państwo już teraz musi zważać na to, do czego się zobowiązało wobec instytucji i porozumień międzynarodowych.
Do nowych miejsc życia gatunki trafiały i trafiają nadal w różny sposób. Najczęściej pomaga im w tym człowiek, świadomie wsiedlając je w upatrzone – choć nienaturalne, to dogodne ze względów hodowlanych – miejsca. W przeszłości nie zastanawiano się zbytnio, co taki organizm uczyni, jeśli z owej hodowli ucieknie lub jakie dla rodzimego ekosystemu będą konsekwencje wprowadzenia doń obcego przybysza.
Bywało, że transfer obcych organizmów dokonywał się w sposób przypadkowy. Niechcący transportowano je ukryte w partii innego gatunku, np. podczas akcji zarybień (pasożyty, bakterie i wirusy). Mogły też przetrwać i przepłynąć z jednego morza do drugiego w wodach balastowych statków, przyczepić się w zakamarkach kadłuba statku, czy do podwodnych elementów holowanej platformy wiertniczej. Wiele z dzisiejszych wsiedleń to rezultat nieroztropności akwarystów, którzy likwidując egzotyczną zawartość swoich akwariów wypuszczają jego mieszkańców do naszych wód. Gatunki obce, nazywane przez niektórych „biologicznymi śmieciami”, mają tę właściwość, że w zasadzie nie dają się posprzątać, gdyż mnożą się w sposób niekontrolowany. W odpowiednich warunkach, pozbawione drapieżnych przeciwników i chorób, mogą to czynić w sposób bardzo efektywny – inwazyjny.
Nasz rejon – akwen Zatoki Gdańskiej – przeszedł do światowej historii biologicznego zaśmiecania już dwukrotnie. To tu po raz pierwszy wprowadzono i odkryto dwa nowe, obce dla naszego morza, organizmy, których ekspansja dotknęła bałtycki ekosystem i morski sektor gospodarki. Są to: żyjący w wapiennej osłonce skorupiak zwany pąklą Balanus improvisus oraz nieduża ryba z rodziny babkowatych – babka śniadogłowa zwana też babką byczą lub po prostu byczkiem Neogobius melanostomus. Z pierwszym, okazję spotkania mieli wszyscy ci, którzy choć raz kąpali się w Bałtyku, z drugim zapoznajemy się dopiero od około 20 lat.
Polskie morze nie jest oczywiście jedyną ofiarą inwazji obcych gatunków. Proces ten dotyczy wielu innych. W Bałtyckim odnotowano już ponad sto gatunków, jakich tu być nie powinno. Do tych, które pokonały przestrzenne bariery przy udziale człowieka dochodzą inne – z rejonów sąsiednich (np. z Morza Północnego lub rzek), wykazujące ekspansję do naszych wód z powodów ekologicznych.
Gdy uświadomiono sobie skalę biologicznego „zaśmiecania” mórz, okazało się, że cechy hydrologiczne Bałtyku czynią go niezwykle podatnym na osiedlanie się tutaj nowych gatunków. Innymi słowy można powiedzieć, że jego oferta pobytowa dla „gości” jest niezwykle szeroka i atrakcyjna Będąc morzem strefy umiarkowanej, może ono przyjąć setki organizmów z podobnych mórz występujących na obu ziemskich półkulach. Zakres zasolenia Morza Bałtyckiego (od 2 – 25 PSU) to dodatkowy wabik dla ”chętnych” z wszelkich morskich estuariów rzek. Żyje w nich moc gatunków tolerujących zmiany zasolenia we wspomnianym zakresie czy takiego zasolenia wręcz wymagających. Muszą tylko umieć egzystować w temperaturach wahających się od 1 do 20 stopni Celsjusza
Samoistne przekraczanie przestrzennych barier naturalnych i docieranie do oddalonych o tysiące kilometrów miejsc, przez setki tysięcy lat było dla organizmów niemożliwe. W atut ten matka ewolucja wyposażyła wyłącznie gatunki wędrowne. Dopiero gdy jeden z nich – Homo sapiens zaczął migrować, stało się coś, czego ziemska przyroda jeszcze nie zaznała. To świadome lub nieświadome wybory człowieka żeglującego, jeżdżącego i latającego spowodowały, że pozornie mniej lub bardziej osiadłe gatunki zaczęły być przewożone z kontynentu na kontynent i z morza do morza. Ewolucyjnie ugruntowane zoo- i fito- geograficzne granice zaczęły pękać.
Morscy goście
Najwięcej organizmów obcych Morze Bałtyckie otrzymało z Ameryki Północnej oraz z rejonu mórz Czarnego, Azowskiego i Kaspijskiego. Z każdego z nich dostarczono nam po około trzydzieści gatunków. Nieliczne przywieziono z Dalekiej Azji czy Australii. Oczywiście także z naszego regionu, i to w podobnej ilości, przetransferowano różne gatunki do wód Ameryki Północnej czy rejonu pontokaspijskiego.
Największe zaciekawienie wśród osób, która po raz pierwszy dowiadują się o takich gatunkach wzbudzają stworzenia duże, widzialne gołym okiem, egzotyczne. Mniejszym zainteresowaniem darzone są organizmy mikroskopijne – planktonowe, choć właśnie one mogą być znacznie groźniejsze. Spotkanie kraba na polskiej plaży, a można tutaj zobaczyć ich trzy gatunki, wciąż jest sensacją . Dwa są rzeczywiście obce, trzeci żyje po sąsiedzku, w Cieśninach Duńskich i Morzu Północnym; to krab brzegowy – raczyniec Carcinus means. Większy od niego jest przybysz z Morza Japońskiego – krab wełnistoręki Eriocheir sinensis. Traktuje on Bałtyk jak estuarium, do którego wnika z bardziej zasolonych wód sąsiedniego morza, gdzie rozmnaża się już od drugiej dekady XX. wieku. Ponieważ w swojej ojczyźnie żyje zwykle w rzekach, dlatego i u nas poszukuje takiej szansy. Znalazłszy się w polskim morzu, kroczy ku wpadającym do niego rzekom. Bywa w Odrze i Wiśle, liczny jest w Zalewie Szczecińskim, często trafia do sieci rybaków poławiających w Zatoce Puckiej. W Zalewie Wiślanym też bywa, choć nie jest tu sam. Akwen ten, podobnie jak Martwa Wisła, to również rezydencja małego jak pięciozłotowa moneta krabika amerykańskiego Rhithropanopeus harrisii, którego przywieziono z wód Ameryki Północnej. Żyje tu już długo, od ponad stu lat. O ile maluch ten jak na razie szkód ekologicznych nie wyrządza, to jego większy kuzyn potrafi utrudnić życie człowiekowi. Na przykład przecina sieci w rybackich żakach, umożliwiając ucieczkę choćby smacznych węgorzy. W Zachodniej Europie doświadczono jego masowej ekspansji do rzek, gdzie niszczy ich umocnienia. Dziesiątki tysięcy tych krabów, ryjąc nory w brzegu, skutecznie osłabiają przeciwpowodziowe groble, pozwalając wnikać wodzie tam, gdzie być nie powinna.
Inny, duży obcy skorupiak z Ameryki w naszych wodach to popularny już rak pręgowany Orconectes limosus, odporny na tzw. raczą dżumę. Dzięki tej cesze wyeliminował on z polskich rzek, jezior i stawów cenne gospodarczo rodzime i większe od niego gatunki. Ostatnio coraz częściej odnotowuje się go u morskich brzegów. Fakt, że na jego pancerzu można znaleźć gatunek osiadłej pąkli świadczy, że umie on żyć i w bałtyckich wodach. Nie jest to jeszcze masowe występowanie, choć widać, że i ten gatunek znajduje tu jakieś możliwości przetrwania.
Niebezpieczne kamienie
Bardzo udanie, niestety, zasiedliła Bałtyk wspomniana pąkla Balanus improvisus, również gatunek północno-amerykański. Po raz pierwszy zauważono ją w 1844 roku w Królewcu . To, że żyje na pancerzu raków i krabów, nie stanowi problemu. Bardziej szkodliwe jest pokrywanie przezeń swymi wapiennymi, białymi skorupkami leżących na dnie kamieni, o które kąpiący się mogą poranić stopy. Przecięcie ludzkiej skóry jest łatwe. Gdy już ono nastąpi, otwiera się droga dla chorobotwórczych bakterii i rośnie prawdopodobieństwo ciężkiej dla naszego zdrowia infekcji.
A i to nie największy jeszcze kłopot z pąklami. Otóż pokrywają one swoimi skorupkami wszelkie podwodne przedmioty, w tym także kadłuby statków, łodzi. Powierzchnie burt robią się wówczas chropowate stawiając coraz większy opór wodzie. Na jednym metrze kwadratowym żyje czasem ponad 4 tys. pąkli. Gdy prędkość płynącej jednostki maleje, jej silniki pracują mocniej, zużywając więcej paliwa. Z kominów statków i rur wydechowych motorówek emitowane są dodatkowe zanieczyszczenia. Te z kolei dostają się wody i atmosfery, zatruwając środowisko. Co jakiś czas armatorzy zmuszeni są czyścić kadłuby statków z pokrywających je organizmów, płacąc za stoczniowe usługi niebotyczne pieniądze. Tych wydatków mogło by nie być, gdyby nie przywleczono pąkli do Europy. Półśrodkiem przeciw nim jest malowanie podwodnych części statków i łodzi specjalnymi, anty-porostowymi farbami. To także kosztuje. Farby te są wprawdzie do pewnego stopnia skuteczne, ale zawierają toksyczne substancje. Z czasem łuszczą się, zaś wypłukane antyporostowe związki chemiczne czynią szkodę innym organizmom. Stąd, kolejnymi ogniwami pokarmowego łańcucha, trucizny docierają aż do ryb, a te i my od czasu do czasu jemy. Co jednak mają czynić gatunki codziennie wyłącznie nimi się odżywiające – foki czy morświny? Chorują, stają się m.in. bezpłodne.
W tym samym czasie co pąkla, choć z innego kierunku, dotarł do nas mały małż – racicznica Dreissena polymorpha. Przybył do naszych rzek i przymorskich zalewów, w tym Zalewu Wiślanego, prawdopodobnie rzekami z rejonu Mórz Kaspijskiego i Czarnego. Tak jak pąkla, i on przytwierdza się do twardego podłoża, często rur ujęć i ujść wodnych oraz elementów innych urządzeń hydrotechnicznych. Porastając warstwami, zatyka hydrauliczne systemy, blokuje zawory i zasuwy śluz.
Okrętowe kryjówki
Wcześniej niż racicznica trafił na nasz kontynent duży północnoamerykański małż – piaskołaz Mya arenaria. Na polskim wybrzeżu często spotyka się jego białe duże, prawie wielkości kurzego jaja, muszle. Żyje on zwykle zakopany parę centymetrów pod powierzchnią dna. Wystający z piasku syfon to ulubiony przysmak przydennych ryb. Dotychczas szkodliwości piaskołaza na ekosystem Bałtyku nie stwierdzono. Pytaniem pozostaje, jak tu się dostał, skoro sam niemal nie rusza się i nie pływa. A zatem? Do brzegów Europy przewieziony został prawdopodobnie jeszcze przed Krzysztofem Kolumbem – na wilgotnym dnie lub wręcz w wodzie wikingowych łodzi, może nawet jako pożywienie tych dzielnych żeglarzy.
Spód i wnętrza kadłubów statków to współcześnie najbardziej częsty środek transportu morskich organizmów. Są w nich potężne zbiorniki na wody balastowe, szczelne baseny, w których z wodą zaczerpniętą w porcie wyjścia jadą one do portu docelowego. Te, które są w stanie przetrwać podróż w mało komfortowych warunkach – w ciemności, przy deficycie tlenu, niejednokrotnie w sporym zanieczyszczeniu – uwalniają się w nowym dla nich miejscu. W ten właśnie sposób – statkiem, który wszedł do gdyńskiej stoczni lub portu – dotarła do nas babka śniadogłowa Neogobius melanostomus. Trafiła dobrze. Pozbawiona wcześniej drapieżników – dużych ryb, morskich ssaków – Zatoka Gdańska, z zamierającym rybołówstwem, obfita, dzięki eutrofizacji, w ulubiony pokarm babek, małże, okazała się dla tej ryby istnym rajem. Kamienne umocnienia brzegów stały się miejscem jej schronienia i składania ikry. Dziś babki można liczyć w milionach sztuk. Są niemal wszędzie i niemal w każdym miejscu, gdzie znajdą dla swojego gniazda twardy strop, składają ikrę. Nie wystarcza im już kamieni. Przyklejają zatem plastry elipsoidalnych jaj pod leżącymi na dnie oponami, kawałkami drewna, opakowaniami z tworzyw sztucznych, w tym nawet woreczków po chipsach. Samiec pilnuje gniazda i wylęgu, co przyczynia się do reprodukcyjnego sukcesu. Przy tak dużej ilości stworzenie to zaczyna być groźne dla ryb rodzimych, gdyż jej dieta w różnych fazach życia pokrywa się z gatunkami, które przywykliśmy łowić i jeść – płastugami, okoniem, węgorzycą. Babki jest tak dużo, że – wpadając masowo w sieci – umniejsza ona połowy innych gatunków, a rybacy tracą czas na wybieranie czegoś, na co nie mają zbytu. Rynek zapomniał już jak dobra to ryba. Smak „byczków w tomacie” – jakie onegdaj, w latach 50. i 60., eksportowano zza wschodniej granicy – został wśród konsumentów zapomniany. Na półkach sklepów stoją falsyfikaty pod nazwą „Byczki” zawierające … ryby słodkowodne: płocie, wzdręgi i krąpie. Tymczasem oryginalne i świeże byczki pływają w Zatoce Gdańskiej i obu przymorskich zalewach – Szczecińskim i Wiślanym.
Gdy babka bycza podąża w górę królowej polskich rzek, okupując stopniowo także jej dopływy, to w kierunku przeciwnym, ku Bałtykowi – rzekami i kanałami z mórz Czarnego i Azowskiego, od parunastu lat zmierzają jej kuzynki – babka szczupła Neogobius fluviatilis i łysa Neogobius gymnotrachelus. Aby wpłynąć do Zatoki Gdańskiej, pozostało im do pokonania zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. A może już tu są ?
Ach, ci akwaryści…
Nic tak szybko nie sprzyja transferowi organizmów z jednego miejsca do drugiego jak współczesny handel gatunkami ozdobnymi. To on jest pośrednią przyczyną wsiedlania do naszych wód niekiedy bardzo egzotycznych stworzeń. Niefrasobliwi akwaryści, nie mogąc poradzić sobie z niechcianymi podopiecznymi, darują im dalsze życie, nieroztropnie wypuszczając je na wolność do naszych rzek i morza. Nie da się inaczej wytłumaczyć faktu pobytu, a w rezultacie i złowienia latem 2006 roku w rejonie Mierzei Wiślanej dużej, południowoamerykańskiej pielęgnicy z rodzaju Astronotus. To oczywiście jednostkowy przypadek, a inwazja tego gatunku nam nie grozi. Podobnie zresztą jak łowionych już parokrotnie w naszych wodach piranii.
O karpiach tylko fachowcy wiedzą, że to nie jest gatunek rodzimy, choć złowione w morskich wodach przybrzeżnych zawsze są dla rybaków pewną niespodzianką. Tak jak wpadające w sieci obce gatunki jesiotrów – uciekinierów z przyrzecznych hodowli stawowych. Korzystają one z sytuacji nadzwyczajnych, gdy w czasie ponad przeciętnej powodzi woda rzeki swym wysokim poziomem przemywa wszystko co jest w jej zasięgu i dąży ku Bałtykowi wraz z mieszkańcami hodowlanych i łąkowych stawów oraz starorzeczy.
Zdarza się niekiedy, że do Bałtyku wlewają się słone wody z Morza Północnego. Jego mieszkańcy mają wówczas szanse na ekspansje. Są one zwykle krótkotrwałe, niemniej u naszych brzegów pojawiają się wtedy niecodzienni goście, a wśród nich takie ryby jak: kurki szare i czerwone, sole, makrele i ostroboki. Ostatnio z takiej możliwości skorzystała sardela Engraulis encrasicolus – nie jedna, ale wielkie ławice. Wpadają one w sieci łowiących na naszych wodach rybaków w niemałej ilości – bywa, że za jednym razem po parę skrzynek. Nie jest to jednak obcy i groźny gatunek, lecz sąsiad, który do nas zawitał. Tak samo można powiedzieć o coraz liczniej występujących krewetkach z gatunku Palemon elegans.
To oczywiście nie wszystkie przykłady organizmów mniej lub bardziej obcych naszemu rejonowi. Ekspansje żyjących po sąsiedzku gatunków są naturalne. Inwazje tych, które żyły dotąd z dala od Europy są nie tylko niepożądane, ale i szkodliwe. Konwencja o kontroli i postępowaniu ze statkowymi wodami balastowymi powstała z inicjatywy Międzynarodowej Organizacji Morza (IMO) w 2004 roku. Owa instytucja uznała Bałtyk za morze niezwykle przyrodniczo wrażliwe, warte ochrony oraz troski o stan jego naturalnych zasobów. Proces globalnego mieszania w tzw. bioróżnorodności zaczął się jednak wcześniej. Wydaje się, że nie jest to incydent w cywilizacyjnym rozwoju człowieka, ale zainicjowany przez niego i ciągle wzmacniany zupełnie nowy etap w ewolucji przyrody naszego globu. Jego akceleracja trwa.
Obce stworzenia tylko pozornie wzbogacają skład gatunkowy Bałtyku, a ich występowanie nie ma dodatniego znaczenia ekonomicznego. Można starać się przeciwdziałać przyczynom i skutkom inwazji nowych organizmów instytucjonalnie oraz osobiście. Niektóre z nich można nawet jeść. Co szczerze polecam.
Krzysztof E. Skóra
Stacja Morska
Instytutu Oceanografii
Uniwersytetu Gdańskiego